Hasta luego !

Nie wyobrażaliśmy sobie spędzenia ponad doby w autobusie i dlatego wcale się nie smuciliśmy jak rano (czyli po kilkunastu godzinach jazdy) obudził nas kierowca każąc wysiadać. Długi czas dochodziliśmy do tego gdzie jesteśmy, a nastepnie w jaki sposób znaleźliśmy się tak wcześnie w docelowym miejscu. Nie był jednak to dla nas problem, bo dzięki temu zaoszczędziliśmy cały dzień i mogliśmy zwiedzić Guayaquill, czyli kolejne miasto o którym można wyczytać w przewodniku, że jak nie ma konieczności, to najlepiej je ominąć. Już dotarcie do samego centrum, korzystając z komunikacji miejskiej, zajęło nam troche czasu, ale samo miasto od razu przypadlo nam do gustu! Co prawda hostele drogie, ale jak to zwykle bywa- po dłuższym łażeniu z ciezkim plecakiem na plecach, poddaliśmy się przy drugim hostelu i zostaliśmy w nim płacąc troche wygórowaną cenę. To chyba tylko z nazwy był jednak hostel, bo czulismy się w nim jak w wypasionym kilkugwiazdkowym hotelu ! Okazało się, ze jest wiele miejsc, które warto zobaczyć będąc tam, więc wyruszyliśmy do pierwszego z nich, czyli na skwer Iguan. Po wejściu na placyk, który mogę porównać do np. wrocławskiego Jana Pawła 2giego, zobaczyliśmy drepczącą po nim wielką iguane (wielką jaszczurkę?). Mi taka jedna do szczescia już wystarczyla, wiec wypbrazcie sobie jaka radosc była na mojej twarzy, gdy okazało się, ze było ich tam setki ! Caly plac był zajety przez te dziwne zwierzeta, które zyly tam sobie jak u nas dzikie koty – na drzewach, na trawniku, na ławeczkach – one były wszedzie! 😀 Potem zwiedziliśmy wyspe na ktorej mialy być krokodyle ale nie dane było nam ich znalezc (jeden zobaczony w dzugli musi nam więc wystarczyc). Ostatni wieczór „pożegnalny” – Copa America i piwo na metry, ostatni wspólny wieczór, a rano rozpoczęcie „samotnego” podróżowania.  Zach skoro świt pojechał na lotnisko, by wyruszyc na wyprawe, która kojarzy mi się z wyprawa emerytów promem po oceanie, ale podobno okazała się najlepszym etapem całej jego podrozy, wartym wydania tych tysięcy.

Poczatek mojej samodzielnej wyprawy zaczał się fantastycznie, jak to próbując dojechac na dworzec autobusowy chciałam skorzystać z komunikacji miejskiej, jednak z moim ulubionym plecakiem na plecach miałam problem ze zmieszczeniem się do autobusu i skończyło się na tym, ze taksówką dojechałam na miejsce. Dobrze, ze po hiszpańsku już jako tako sobie radziłam, bo i mogłam pogaworzyć sobie z kierowcą i zakupić bilet a także odnaleźć się na dworcu autobusowym, który okazał się największym na jakim byłam i autobusy odjeżdżały chyba z 4ech poziomów. Już czekając na autobus, widać było, że miejsce do którego jadę jest obowiązkowym miejscem do zaliczenia przez podróżników i turystów, bo pierwszy raz od dłuższego czasu większość autobusu wypełnina była wlasne takimi ludzmi. Nie wiem tylko skad oni się wzieli, bo przez całe dwa dni nie spotkaliśmy tam nikogo. Po dojechaniu do Montanity, nikt nie rzucił się proponując swoje hostele, wiec wyruszylam w poszukiwaniu przyjemnego lokum. No i niestety wybrałam zbyt przyjemne miejsce, bo nie mogłam się oprzec menu, które serwowali i skończyło się na tym, ze jadlam tam sniadania i kolacje i spędzałam większość czasu i marnowalam większość pieniędzy. Nie był to szczyt sezonu, dlatego w moim 8mio osobowym pokoju byłam sama, wiec mogłam 3 razy dziennie zmieniac łózko. Potem dowiedziałam się, że brak większej ilości osob wynikal z tego, ze hostel znajdowal się w samym sercu miasteczka, gdzie impreza trwa 24 godziny na dobę i większość ludzi, lokowała się troche dalej, by chociaż przez chwile zaznac spokoju. Mi moje miejsce odpowiadało, bo przynajmniej mialam wszedze blisko i nie mialam problemów z trafieniem. Montanita to najlepsze miasteczko, z którego można pożegnać się z Ekwadorem. W ciagu dnia oczywiście plazowanie, które troche rozni się od tego naszego polskiego. Nad Bałtykiem usłyszymy „popcorn, orzeszki w karmeluuu”, natomiast nad oceanem sprzedawane jest mohito, sałatki owocowe, ciasteczka z haszem, sevitche, empanady, naleśniki czy zimne piwo. Mohito było moim faworytem, bo robione jest na miejscu – przy leżaczku pan rozklada się ze swoja lodóweczka wyciąga wszystkie składniki, szejkera i przygotowuje napoj który jak dla mnie jest stworzony do picia na plazy. Gdy zbliza się wieczór, znikają wszystkie stoiska z pamiątkami, które ustawione sa wzdłuż wybrzeża  i przemieniają się w „bary”. Uliczka ta nazywa się cocktail street i w takich budkach można zakupic każdego rodzaju drinka, zaczynając od tych podstawowych a na wymyślnych konczac. Cena? 3-4 dolary za wielki plastikowy kubek z którym to można maszerowac przez miasteczko lub isc na plaze. Za każdym rogiem kryje się klub z dziką impreza do białego rana, ludzie piją na ulicy, na plazy –dosłownie impreza jest w całej Montanicie. W większości imprezuja turyści, ale oczywiście dla tubylców jest to dodatkowa atrakcja.

Czy sama się nudzilam w takim miejscu? Oczywiście, ze nie. Pierwszego dnia spotkalam dziewczyne, z która to poznałyśmy się w Limie na wycieczce po mieście, więc wraz z nią i z jej koleżankami spędziłyśmy pierwszy wieczór. Drugiego dnia spotkałam natomiast ludzi, z którymi to zapoznaliśmy się będąc w Mancorze w Peru, czyli nasze dwie ulubione kelnerki i chłopaków ze szkółki surferskiej, wiec znów nie miałam kiedy nudzić się w samotności. Po dwóch spędzonych nocach w Montanicie, stwierdzilam, ze trzeba z niej uciekać, bo zbankrutuje w niej i nie będę miała za co dostać się do stolicy. Uciekłam wiec znad oceanu zaraz gdy skończyła się doba hostelowa, by  nie dac się zadnej pokusie i wyruszyc w dalsza podroz. Przyznac się musze, ze wsiadając do autobusu płakałam jak dziecko. Wiedziałam, ze gdy dojade do Quito, będzie to ostatni przystanek i koniec całej wyprawy. Jednoczesnie w Montanicie spędziłam cudowne chwile, więc wszystko to spowodowało, że całą drogę miałam łzy w oczach.

W nocnym autobusie do stolicy, poznałam bardzo sympatycznego dziadka, który siedział koło mnie i stwierdził, że mój hiszpanski jest wystarczajacy do pogaduch z nim. Faktycznie szło mi calkiem niezle, a poza tym opanowałam do perfekcji, sztuke udawania ze rozumiem co się do mnie mówi, więc dzięki temu konwersacja na prawde nam wychodziła 😀 Okazało się, że dworzec autobusowy oddalony jest bardzo daleko od centrum (jakies 15 dolarów taksówka), więc Pan dziadek zaproponował mi podwózkę za darmo. Poczekaliśmy na jego rodzinę i razem z nimi wybrałam się w strone centrum. Zawiezli mnie pod sam hostel, wiec zaoszczędziłam przy tym pieniadze i mnóstwo czasu. Na zwiedzanie miasta miałam az 3 dni, ale każdy dzien wypelniony był innymi atrakcjami. Zaliczyć obowiązkowo musiałam wycieczkę bezdechowym autobusem (takim samym jak w Buenos Aires pierwszego dnia wyprawy), który to przejechał przez całe miasto i w którym to mogłam dowiedziec się najważniejszych informacji na temat miasta. Drugi dzien, to wycieczka na „środek świata” , czyli Mitad del Mundo. To niesamowite, że podczas jednej podróży byłam na końcu świata, a następnie po kilku miesiącach mogłam stanąć w jego środku. Środek świata jest zaznaczony w bardziej efektywny sposób niż jego koniec. Na koncu stala zwykla drewniana tabliczka, a na srodku przeogromny pomnik, otoczony specjalnie przygotowanym ogromnym placem, gdzie za wejscie trzeba było zapłacić, gdzie sa muzea, sklepy z pamiątkami i knajpeczki.

Quito jest ogromnym miastem, z wieloma parkami, piekną historyczną dzielnicą, wspaniałymi wzgórzami czy dzielnica przeznaczona do imprezowania. W ciagu tych kilku dni starałam się zobaczyć jak najwięcej i jak najbardziej poczuć po raz ostatni klimat Ameryki Południowej. Na ostatnie „pozegnanie” wjechałam wyciągiem na wysokość ponad 3 tys metrow, tak by z jednej strony widziec wulkan a z drugiej strony całe miasto z lotu ptaka. W wagoniku na gore, poznałam rodzinkę niemiecką i co mnie zdziwiło – latwiej mi się znimi rozmawiało po hiszpańsku niż po niemiecku! I nawet nie wiecie, jakie to cudowne uczucie usłyszeć, że się ładnie mówi po hiszpańsku, jak w momencie wyjazdu umiałam powiedzieć jedynie Hola! Siedzac na szczycie poznałam jeszcze jednego podróżnika i dzięki niemu zrozumiałam, ze wcale nie zegnam się z Ekwadorem i z Ameryka Południowa, tylko mówię jedynie do zobaczenia wkrótce! Hasta Luego!

Został czas na ostatnie zakupy, wypicie ostatniego piwa i można było wyruszac w stronę lotniska. Lotnisko znajdowało się kilkadziesiąt kilometrów od miasta, wiec albo mozna bylo wybrac się autobusami (2 przesiadki, 3 autobusy, godzina szczytu= niemożliwe do wykonania z całym ekwipunkiem), albo nalezało wybrac się taksówka. Ostatniego więc dnia zbankrutowałam na takim przejezdzie, ale przynajmniej szczęśliwie i punktualnie znalazłam się na lotnisku w Quito i spokojnie odprawiłam się na swój lot do Madrytu. Po wszystkich autobusowych podrozach jakie odbyliśmy, ten 10cio godzinny lot zleciał błyskawicznie! Obejrzałam kilka filmów, zjadłam, przespałam się trochę i już byłam po drugiej stronie oceanu! W tym samym czasie w Madrycie znalazł się też powracający tego samego dnia Walczak, jednak nie dane chyba było nam się spotkać (3 miesiace non stop ze sobą, chyba starczą nam na jakiś czas) i samotnie wyczekałam te 6 godzin do swojego wieczornego lotu. Żeby nie przeżyć za dużego szoku związanego z powrotem do kraju – dłuższym , bo trzytygodniowym przystankiem, podczas mojej podróży do domu okazała się Szwajcaria. Chyba nie mogłam za szybko rozstać się z górami ❤ ( a przed wyjazdem mogę spokojnie stwierdzić, ze za nimi nie przepadałam)

Teraz jestem już w domu. Minęły już prawie 4 tygodnie odkąd zakończyłam swoją podróż za oceanem. Nie ma jednak dnia, kiedy nie wspominam czegoś, albo kiedy nie marzę o ponownym pobycie tam. Przeglądam zdjęcia, pamiątki, słucham dziwnej hiszpańskiej muzyki i próbuje swoich sił w kuchni w przygotowywaniu smakołyków z Ameryki Południowej. Jednak z drugiej strony cały czas słysze w swojej głowie, głos rozsądku, że przyszedł czas na coś bardziej odpowiedzialnego? Studia? Praca? Znając jednak siebie, różnie może się to skończyć, więc nie zdziwie chyba nikogo jak wybiore się w kolejne miejsce. Nawet słysze jak moja mama opowiada „Tak, wróciła. Cieszy się, że jest trochę w domu. Ma swoje koleżanki. Ale znając ją, to najchętniej założyła by ten plecak na plecy i wróciła za ocean powrotem”.

Czego mi brakuje po powrocie? Wszechobecnego hiszpańskiego, brakuje mi tamtych ludzi – ich otwartości, uprzejmości, ich zainteresowania i zadowolenia, ze mogą porozmawiać z obcymi dla nich ludzmi. Ciezko się tez przestawic z zycia z plecakiem, z ograniczonym budżetem, kiedy to trzeba szukac za każdym razem jakiegos noclegu i codziennie zmieniać miejsce, ogarniac mapę, pytać o drogę, szukać dostępu do internetu. Brakuje mi poznawania nowych ludzi, zarówno tubylców jak i podróżników, z którymi to można wymieniac się doświadczeniami i dowiadywac się o miejscach które warto zwiedzic. Mam wrazenie, ze niektóre znajomości, nawiązane podczas tej wyprawy, będą trwały bardzo długo, bo z wieloma wciąż utrzymuje kontakt i czekam na ich opowieśći z dalszych podróży. I mam nadzieje, ze wszystkich z nich zachęciłam do odwiedzenia naszego kraju, a jak nie to ja bardzo chętnie ich poodwiedzam 😉 Nie byłabym też sobą gdybym nie powiedziała, że nie brakuje mi tamtejszego jedzenia! Nawet mój brzuch miał problem z przyzwyczajeniem się do europejskich sterylnych standardów i przez długi czas cierpiał po powrocie.

Najdziwniejsza jednak rzecza do jakiej nie mogłam się przyzwyczaic, był fakt, ze w całej Ameryce poludniowej – papier toaletowy wrzuca się do kosza na smieci. Po 3ech miesiącach wrzucania go tam, wydawało mi się to strasznie nienaturalne, ze spuszcza się go w toalecie.

Nie pamiętam dokladnie momentu, w którym to zostałam przekonana do wyjazdu, jednak wiem, ze była to najlepsza decyzja w moim życiu i nigdy nie będę jej żałować. Walczak, dzięki jeszcze raz, bo znalazłam się tam dzięki Tobie! Chyba daliśmy radę wytrwać ze sobą, bo wróciliśmy cali i nikt nikogo nie pozabijał, ale na następną wyprawę to już chyba w innym towarzystwie, prawda? 😀

Ciężko zdecydować w którym miejscu, a nawet w którym kraju podobało mi się najbardziej, bo każdy z nich był zupełnie inny i w każdym widzieliśmy cos innego. Wróciłam co prawda z nadbagażem kilogramów na tyłku, których przecież łatwo się pozbyć, ale także z bagażem doświadczeń i wspomnień w głowie, których nikt mi nie zabierze.

Teraz czerpie przyjemności z takich małych rzeczy jak kąpiel w wannie, pomalowanie paznokci czy zrobienie makijażu a także otwarcie szafy i założenie każdego dnia innego ubrania. Ciesze się, że mogę się pospotykać ze wszystkimi znajomymi, którzy na szczęście o mnie nie zapomnieli ! I Chyba muszę zrobić jakąś imprezę powitalną, bo jak będę się spotykać z każdym po kolei to wpadnę w alkoholizm ! 😀

Dodaj komentarz