był Ekwador, była też i dżungla!

Zwiedzanie Ekwadoru rozpoczęliśmy od miasta, które polecili nam znajomi z Holandii, mówiąc, ze to urokliwe miejsce z możliwością zdobycia pobliskich gór, po których to można zrobić przyjemny trekking. Po jednym dniu lenistwa (nie można przecież tak od razu po plazowaniu brać się do roboty) w hostelu, dołączył do nas Zach (chyba sie z nami stesknił po jednym dniu), czyli poznany nad oceanem podróżnik z Ameryki. I jak potem wyszło, w trójkę podróżowaliśmy razem przez cały Ekwador. Zach przyjechał wcześnie rano, więc przed wyprawą w góry poszliśmy na śniadanie. Było to pierwsze nasze śniadanie w Ekwadorze, wiec nie wiedząc, czego można się spodziewać, zamówiliśmy 3 porcje „desayuno completo” . Zaczęło się normalnie od kawy z mlekiem, potem przyszła pora na tosty z serem i szynką, po zjedzeniu ich przyszedł ogromny talerz z ryżem i fragmentem kurczaka z rożna, następnie dotarła do nas jajecznica i na deser koktajl owocowy. Przyznam szczerze, ze walczyłam dzielnie, ale było to nieludzkie do zjedzenia 😀 Z pełnymi brzuchami mogliśmy udać się na planowany spacer. Uciekł nam jedyny autobus jadący tam o sensownej godzinie, wiec wybraliśmy się w miejsce trekkingu – taksówka ( w końcu, kto biednemu zabroni żyć bogato?:D), która tak na prawdę nie wyszła dużo droższa od przejażdżki autobusem. Jak zwykle przed wyruszeniem na szlak, trzeba było się zameldować i podczas wpisywania naszych danych, pilnujący tam strażnik, nie wiedząc, dlaczego, śmiał się z naszego obuwia. Po wejściu na szlak i po zobaczeniu drogi, która bardziej wyglądała jak bagno niż jak trasa i ludzi poubieranych w kalosze po kolana – zrozumieliśmy, dlaczego nasze adidaski źle wyglądają 😀 Cajas National Parque to miejsce, gdzie znajduje się ok. 270 jezior i lagun, wiec zapowiadało się na idealny spacerek, ale wysokość pomiędzy 3100 a 4400 sprawiła, ze ten spacerek trochę mnie zmęczył! Cali w błocie, wróciliśmy do miasteczka, spakowaliśmy plecaki i poszliśmy na wieczorny spacer w celu pożegnania się z tym miejscem. Była to sobota, wiec standardowo jak to w Ameryce Południowej bywa – nikt nie siedział w domu i większość ławeczek i terenów zielonych była pozajmowana przez cale rodziny, spędzające czas na świeżym powietrzu. Dodatkowo w okolicy głównego skweru odbywał się strajk, przeciwko rządom prezydenta Ekwadoru, (dzięki któremu np. w niedziele w całym Ekwadorze, w żadnym miejscu nie kupi się ani nie napije się piwka czy tez innego napoju alkoholowego). W tym samym czasie, całe miasto obstawione było straganami z okazji jakiegoś festynu wyrobów cukierniczych i jeszcze z kościoła wyruszyła jakąś procesja, która kończyła się pokazami fajerwerk, wiec cała Cuenca była postawiona na nogi. Nocnym autobusem, cała trójka, wybraliśmy się do Banos, czyli do kolejnego typowo turystycznego miasteczka. Przybyliśmy chyba przed godzina 6, ale nie przeszkadzało to tubylcom w oczekiwaniu na nas, gdyż w momencie jak wysiedliśmy z autobusu, po krótkim wyścigu, dopadli nas właściciele hosteli, oferując jak najlepsze oferty. Spędzając kilka dni w Banos, wybraliśmy się cygańskim wozem na wycieczkę szlakiem wodospadów i na druga, gdzie moglismy poczuc sie jak male dzieci. Celem drugiej wyprawy była „la Casa del arbol”, czyli domek na drzewie, do którego to przyczepione były dwie huśtawki, z których to widok obejmował całą okolice! Całe miasteczko jak i właśnie ten domek na drzewie, znajdują się u podnóża wulkanu, który jak dobrze pamiętam miał, ponad 5000mnpm, jednakże jak to bywa z naszym szczęściem, ani razu nie pokazał się naszym oczom, gdyż cale dnie otulały go chmury. Ale do Banos, przyjeżdża się głownie nie z powodu huśtawki czy cygańskiego wozu, tylko z powodu tego, ze znajdują się tam gorące wody termalne i dlatego tez jeden wieczór spędziliśmy właśnie w nich, grzejąc swoje tyłki w gorących basenach. Inne wieczory standardowe – picie piwka i oglądanie Copa America (nie sądziłam, ze zrobią ze mnie fana picia piwka i piłki nożnej). Następnym celem, była wyprawa do dżungli, czyli znaleźliśmy na mapie miasteczko, które jak to jest opisane w przewodniku „brama do dżungli, ale poza tym, nic się nie dzieje, nuda, nie polecamy”. Do dżungli mięliśmy wybrać się z Victorem, poleconym przez dziewczyny z Francji, który organizuje w ramach projektu takie wyprawy i dzięki temu, ze nie jest to biuro podroży, koszt jest trochę mniejszy. Umówiliśmy się z nim wiec rano na śniadanie w celu omówienia wszystkiego. Po zostawieniu rzeczy w hotelu, wyszliśmy w poszukiwaniu podanego przez niego miejsca. Pytaliśmy wszystkich, szukaliśmy wszędzie i dopiero po polaczeniu z Internetem okazało się ze ta kawiarnia, owszem istnieje, ale w innym mięście, oddalonym kilkadziesiąt kilometrów od nas. Po skontaktowaniu się z Victorem, ustaliliśmy jednak, ze dalej chcemy wyruszać z nim i umówilismy sie, ze w nocy o 2giej będziemy czekać na dworcu, jego tata nas stamtąd zgarnie, bo tak przyjeżdża autobus i od razu wyruszymy w stronę dżungli. Dzien spedzlismy w miasteczku, które okazało się bardzo przyjazne i przyjemne. Wielu turystów, chyba wzięło sobie uwagi z przewodnika (każdy spotkany korzysta z tego samego wydawnictwa, jakim jest Lonely Planet) i nikt nie przybył do Coci, bo byliśmy jedynymi, jacy znajdowali się w okolicy. I chyba jednymi z nielicznych, co tam spędzają czas, bo ludzie chcieli robić sobie z nami zdjęcia, albo nie ukrywali zainteresowania, jakie pisało im się na twarzy, gdy nas widzieli. Wieczorem spakowaliśmy się na nasza wycieczkę i w celu oczekiwania na umówione spotkanie, standardowo pijąc piwko oglądaliśmy mecz. Po meczu zmieniła się atmosfera w klubie, zaczęło zbierać się mnóstwo ludzi i zaczęła rozkręcać się dobra impreza. Chłopaki niepotrafiac usiedzieć w miejscu, pierwsi wyruszyli na parkiet chcąc zachęcić wszystkich, jednak chyba każdy obawiał się ze nie dorówna im w umiejętnosciach tanecznych i przez długi czas, mieliśmy pokaz taneczny w wykonaniu moich towarzyszy. Nikt nie był w stanie uwierzyć, ze takim tancerzem można zostać jedynie po wypiciu kilku piw 😀 Impreza rozkręciła się na dobre, jednak kolo godziny 1ej opuszczaliśmy ze smutkiem lokal, zamówiliśmy taksówkę, wymeldowaliśmy się z hostelu i udaliśmy się na dworzec. Głodni, trochę chyba jeszcze w imprezowym nastroju dotarliśmy na pusty dworzec i czekaliśmy. Czekaliśmy. Czekaliśmy. Po godzinie, stwierdziliśmy, ze to chyba jednak był kiepski plan umawiać się tak w ciemno i wróciliśmy do miasteczka. Chcieliśmy powrócić na imprezę, jednak okazało się, ze wszystko było już pozamykane, wiec poszliśmy cos zjeść i wróciliśmy do hotelu. Pomimo niewypału z nasza dżungla, była to chyba najbardziej zabawna noc i dawno się tak nie uśmiałam. Jedynie Zachowi w pewnym momencie nie było do śmiechu, jak okazało się ze ukradli mu jego super iphona, ale ponieważ zlokalizowaliśmy go przez komputer, stwierdziliśmy ze rano, przy pomocy policji może uda nam się go odnaleźć. Drugiego dnia, policja co prawda okazała wielkie zainteresowanie tym telefonem, ale pomimo, ze wskazaliśmy miejsce, gdzie on się znajduje (była to konkretna kamienica), nie byli w stanie chyba uwierzyć w prawdomówność tej lokalizacji i pozostało nam jedynie pożegnać się z iphonem. Pomimo to, na samo wspomnienie minionej nocy i o fakcie ze o 2ej siedzieliśmy na dworcu, czekając na jakiegoś pana, który miał nas zabrać do dzungli, chciało nam się znowu śmiać. Okazało się, ze podobno ten pan faktycznie do nas jechał, ale ze akurat zepsuł się autobus i ze dotarł o wiele później niż planował, a ze nie miał jak się z nami skontaktowac to wyszlo jak wyszlo. Bardzo nam przykro było, ze jechal specjalnie po nas tyle, ale postanowiliśmy nie ryzykowac i wykupic wyprawe u ludzi, którzy na pewno istnieja i wykupilismy wycieczke w lokalnymbiurze podrozy. Zmarnowalismy, co prawda jeden dzien, ale dzieki temu raz jeszcze mogliśmy wybrac się na impreze, w to samo miejsce, gdzie wszyscy serdecznie i radosnie znow nas przywitali!

W dżungli mielismy spędzić 2 noce, czyli 3 dni. Z samego rana, wraz z naszym przewodnikiem wpakowaliśmy się do łodeczki, którą to Amazonką, wypłynęliśmy w poszukiwaniu przygody i dzikiej zwierzyny. Nasz przewodnik, był typowym człowiekiem z dżungli, w przefantastycznej fryzurze, z ciemna karnacja i z maczeta w reku, wygladał jakby z lasem się wychował i tam dorastał. Pierwsza stacja, to poszukiwanie Kajmanów (czyli jak dla mnie krokodyli, tylko ze kajmany sa podobno troche mniejsze). Po zmienieniu łodeczki wraz z przyjacielem krokodyli, wypłynęliśmy na jeziorko, które to zamieszkwaly te przefantastyczne gady.  Oprocz nich, mogliśmy zaobserwowac miliony przeroznych, przedziwnych, przekolorowych rodzajów ptactwa.  Jak to bywa podczas takich wycieczek, nikt nie gwarantuje, ze zobaczy się główna atrakcje, jednak nasz przewodnik chyba znał stałe miejsca, gdzie krokodyle sobie odpoczywaja i po probie porozumienia się z nimi (wydawał strasznie dziwne odgłosy) i po probie zdenerwowania kajmana przy pomocy wiosła- gad ten rzucil się rozwscieczony w strone naszej łodki, ukazując cała swoja okazałość. Postraszyl nas wszystkich, po czym z powrotem udał się w krzaczory, by tam sobie odpoczywac. Nastepnym celem wyprawy była wyspa ptaków, która to służyła dla nich jako miejsce noclegu, gdyz na niej czuly się bezpieczne, bo żaden czworonogi zwierz nie zatakuje ich i nie zrobi sobie z nich posilku. Ptakow co prawda nie było na tej wyspie widac, ale za to słychać było jak śpiewają, skrzecza, czy próbują się ze soba porozumiec, ale wszystko do godziny 18.30 – o tej godzinie, jest godzina snu i wszystkie milkną. Po tym jak ptaki poszly spac, my tez udaliśmy się do swojego obozowiska.  Domki w których mieszkaliśmy, to sliczne, drewniane chatki z wygodnymi lozkami nad którymi wisiały baldachimy (by żadne robactwo nie przyłączyło się podczas snu), z łazienkami (mam wrazenie ze warunki były lepsze, niż czasem w jakims tanim hostelu), które znajdowaly się w samym centrum dżungli. Podczas jedzenia kolacji, padlo pytanie, czy można tu spotkac ogromne pająki, nie wiem co za glupek zadał to pytanie, bo skończyło się na tym, ze z jedna latarka, z towarzyszaca nam ciemnością, wyruszyliśmy w ich poszukiwaniu. Odnalezlismy dwie, jak dla mnie przeogromne tarantule, które mieszkaly w bardzo bliskiej nam okolicy. Jak siedziały w swoim kokonowym domku, to nie było jeszcze tak zle, ale jak nasz przewodnik, postanowil nam je ukazac w calej okazałości i zaczel je denerwowac światłem i wypełzły na zewnatrz to już nie przedstawialy się tak sympatycznie. Jak dla mnie widok pajaka, który jest wielkości ludzkiej dłoni i jest włochaty  i czarny, to chyba nie widok o jakim marzyłam – no ale w koncu bylam w dżungli i chciałam zobaczyc dziko żyjące zwierzeta, wiec z mysla, ze taki nie wpelznie mi do łozka położyłam się spac. Mam wrazenie, ze przez cala noc nie ruszylam się w obawie, ze jakas czesc mojego ciala będzie wystawac poza baldachimem.

Kolejny dzien, to wizyta u ludzi, którzy wychowali się w dżungli i wciąż w niej mieszkaja, pielęgnując swoja kulture i tradycje. Pokazali nam swój sposób zycia, co jedza, jak gotuja, jak się porozumiewaja z innymi plemionami, w jaki sposób buduja swoje domy. Razem z nimi tańczyliśmy dzikie tance i uczyliśmy grac się na ich instrumentach. Dzieki temu nauczyliśmy się grac na skorupie żółwia, który był głownym instrumentem podczas tego pokazu. Niesamowite, ze ludzie dalej tak zyja, ze aby się gdzies dostac, należy przeprawic się przez dzungle, albo płynac łódka. Dzieci, które chodza do szkoly, odbierane sa autobusem szkolnym, czyli wlasnie taka lodka i zawożone są do szkoły, która oddalona jest spory kawałek drogi.

Po poludniu udaliśmy się na połów piranii. Każdy z nas dostał żyłkę, haczyk i kawałek surowego mięsa i w ten sposób mielismy złowic dla siebie kolacje. Łowienie ryb chyba nie jest moja pasją i ja zasnęłam już po kilku miutach z wędką w ręku, ale reszta dzielnie próbowała, lecz niestety z marnym skutkiem. Podczas łapania tych ryb, nasza łodka zatrzymała się na powalonym drzewie. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakis hałas i szelest i jak się pozniej okazało, mielismy całkiem sympatyczne towarzystwo! Kilka metrów koło nas, cała okazałością, zaprezentowała się anakonda! Jak na oko naszego przewodnika miała 3 metry i po tym jak troche się powiercila, zwinęła się w kokon i zapadła w sen.

Pirani nie złowiliśmy, ale widok tego potężnego weza wynagrodzil nam wszystko! Ostatni dzien, to wyprawa w dzungle, tym razem storną lądową. Zalozylismy wysokie gumowce, wypsikaliśmy się preparatami na wszelkiego rodzaju owady i wyruszyliśmy w głąb. Podczas spaceru, mijaliśmy niesamowite rosliny i drzewa, jak się okazywało, prawie kazde z nich było do czegos przydatne – to na brzuch, to na wysypke, to na ugryzienia, to można jesc, z tego można budowac itp. itd. Nad naszymi glowami co jakis czas można było zauważyć latajace tukany, albo tez skaczące małpy! Czasem trzeba było się przedzierac pomiedzy pajęczynami, na których to zyly cale gromady wiekszych lub mniejszych pająków. Zach jako napalony biolog, chciał odnaleźć mrówki-pociski i nasz przewodnik oczywiście wiedział, gdzie ich szukac- zatrzymal się w pewnym momencie, wziął gałąź i zaczął grzebac w jakiejs dziurze. Po chwili z niej wypełzo cale stado mrówek gigantów! Mrówki te osiągały wielkość do 2 centymetrów, a swoja „pociskowa” nazwe, zawdzięczają temu, ze jak ukąszą to ból porównywany jest do postrzału i utrzymuje się ok. 24 godzin.  Celem naszego spaceru jednak było cos innego, po godzinie dotarliśmy do „mety”, która było wielkie, przeogromne drzewo -podobno nazywa sie Hacha Caspi. Było to drzewo, które pełniło w dżungli funkcje komunikacyjna, gdyz walenie w nie, jest słyszalne w odległosci kilku kilometrów. Promień pnia był tak ogromny, ze spokojnie mogliśmy wskoczyc szczelina do srodka, i wypełznąć spowrotem pomiedzy korzeniami, które były naszej wysokości. Jak wysokie było to drzewo, to nie mam pojecia, bo korony innych drzew przysłaniały jego wysokość. Na pewno nie można porównac go do amerykańskich sekwoi, jednakze było to największe drzewo jakie w zyciu widziałam.

Pozostało nam pożegnac się z dzungla i wyruszyc łodka w kilkugodzinny powrot  do miasteczka! Po drodze mielismy lunch, na jakiejs bezludnej wyspie a nastepnie ze smutkiem zakończyliśmy swoja wyprawe…

Były to niesamowite dni gdyz nawet czas spedzony w łódeczce, urozmaicony był widokami niesamowitej roślinności. Często można było spotkac papugi, małpy, czy inne potwory żyjące na wybrzeżu. Niestety, ale musicie wierzyc mi na słowo, bo zdjęć z dżungli mamy niewiele, a jak je mamy to i tak trzeba wierzyc nam na slowo, ze fotografowaliśmy akurat to, gdyz najczęściej albo wszystko było za daleko, albo za szybko znikało sprzed obiektywu. Takim miejscem np. był dom zielonych papug, których na skarpie nad rzeką było tysiące a po zrobieniu zdjęcia było widać, tyle co nic. MI rozładowała sie komórka pierwszego dnia, Zach poza iphonem miał jakis kiepski aparat którego nie umiał nawet dobrze obsłużyć, wiec pozostawała komórka Walczaka, która jednak tez do zbyt profesjonalnych nie nalezy- wiec do dzungli, na fotografowanie, bylismy idealnie przygotowani 😀

Wyprawa do dżungli, była nasza ostatnia wspólna wyprawa, gdyz po powrocie nasze drogi z Walczakiem się rozeszły. Uprzedzam pytania, nie, nie pokłóciliśmy się, ale mam też wrazenie, ze nikt nie płakał ani nie rozpaczał z tego powodu 😉 Powodem były, nasze zbliżające się loty w strone Europy, a ponieważ lecielismy z innych miast i chcieliśmy pożegnać Ameryke Poludniowa z innych miejsc– przyszedł czas na rozdzielenie się. Walczak pojechał w strone Columbii a ja z Zachiem w przeciwna strone, gdyż on udawał się na wyspy Galapagos a ja postanowilam zakończyć swoja podroz nad oceanem w słynnym dla Ekwadorczyków miasteczku – Montanita. By dostac sie tam gdzie chcielismy, obydwoje musielismy najpierw pojechac do Guayaquil. Na stacji Pani powiedziała, ze czeka nas 26cio godzinna podroz, wiec na zakonczenie, czekała nas bardzo miła przejażdżka!

Dodaj komentarz